Pani Hanna Rembertowicz o Powstaniu Warszawskim
80 lat temu wybuchło Powstanie Warszawskie. Pamiętamy dziś o wszystkich, którzy stanęli wówczas do nierównej, bohaterskiej walki. O godzinie 17:00 zatrzymajmy się i wspomnijmy zasługi Powstańców.
Przedstawiamy niepublikowany dotąd fragment rozmowy z panią Hanną Rembertowicz, która w 1944 roku była młodą dziewczyną, warszawianką.
Pani Hanna Rembertowicz przez wiele lat prowadziła TOPR przy parafii Najświętszego Zbawiciela. Jest jedną z najdłużej działających w Przymierzu Rodzin osób. Doświadczenie harcerskie, z którego wyrosła, przekładała na podejście wychowawcze oraz sposób prowadzenia Ośrodka.
Zapraszamy do lektury!
Julia Anuszewska: Jak wspomina Pani Warszawę okresu Powstania Warszawskiego?
Hanna Rembertowicz: Warszawa wyglądała różnie – zależy, gdzie się spojrzało.
Stare Miasto zostało w miarę szybko zajęte przez Powstańców, podobnie Wola, zresztą to na Woli właśnie zaczęły się wszystkie walki, bo trzeba było odbić wylot, żeby ta arteria wschód-zachód, którą będą cofały się wojska, była nasza. Gdy Powstańcy odebrali Niemcom tę drogę, oni już byli gotowi do zatrzymania sobie trasy przelotowej przez Warszawę. Dlatego najwięcej walk odbywało się na Starym Mieście, czy na Woli, a na przykład Mokotów wyglądał tak, że w jego części toczyły się walki, a reszta była stosunkowo spokojna.
Oczywiście na ulice lepiej było i tak nie wychodzić, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy nastąpi strzelanina. Poza tym i tak nie było po co – na spacer nie było warunków, domy były zdziesiątkowane, ludzie pouciekali. Ci, którzy zostali, próbowali sobie nawzajem pomagać, jak mogli.
Gdzie mieszkała wówczas Pani rodzina?
Myśmy mieszkali wtedy na Złotej, w Śródmieściu, więc na terenie stosunkowo spokojnym, chociaż nie do końca, bo znajdujący się nieopodal obecny hotel Warszawa (wtedy – Prudential), był wówczas najwyższym budynkiem w mieście, więc Niemcom wyjątkowo zależało, żeby go zbombardować. Nie szło im łatwo, bo to przecież solidna konstrukcja. Powstańcy, gdy przejęli ten rejon, powiesili na szczycie flagę Polski. Niemcy postanowili za wszelką cenę ją zestrzelić, wykluczone było przecież, żeby polska flaga była widoczna z całej Warszawy. Z budynku Pasty na Marszałkowskiej snajper strzelał do niej tak długo, aż podziurawił ją na szmatę. Wtedy dziewczyny uszyły następną i tak w kółko się bawiliśmy, ale była to jednak kiepska zabawa, bo oni byli dobrzy w strzelaniu. W gruncie rzeczy majstrowanie przy tej fladze było bardzo ryzykowne.
Śródmieście było stosunkowo spokojne, ale wiemy, co działo się na Woli. Niemcy urządzili tam zupełną hekatombę, ponieważ uważali nasze wojsko za bandytów. Oskarżyli ludność, że jest zamieszana w Powstanie, więc wymordowali cywilów całej dzielnicy już w pierwszych dniach powstania, zanim ludzie zdążyli się zorientować, co się dzieje.
W kolejnym kroku Niemcy wypierali nas ze Starego Miasta, następnie ruszyli na południe w rejony parku Krasińskich, placu Bankowego, Marszałkowskiej, Królewskiej, Jasnej. Nasz dom był w zasadzie pierwszym, który był zaledwie bardzo podziurawiony, bo wystawał z osi ulicy.
Niemcy bombardowali bardzo systematycznie. Byli punktualni – zaczynali równo o szóstej rano, potem następowała przerwa obiadowa, potem bombardowanie popołudniowe, a potem szli spać. Widzieliśmy, na co się szykować. Nie było oczywiście tak, że w rejonach Centrum nie toczyły się żadne walki, bo Powstańcy chcieli chociażby wykurzyć Niemców z Prudentiala, ale jednak główny front znajdował się trochę dalej.
Warszawa na południe od Alei Jerozolimskich była znacznie mniej zniszczona, niż jej druga połowa. Było bardzo różnie: Żoliborz początkowo był lekko podziurawiony, ale potem, gdy z Kampinosu szły wojska AK-owskie, to też toczyły się tam walki. Mokotów przez jakiś czas był spokojny, ale potem też uruchomiły się akcje w tym rejonie.
Dodatkowo cała Warszawa była poddawana atakom “krów”. Były to działa kolejowe, które potwornie skrzypiały przy ładowaniu. “Krowami” Niemcy strzelali Panu Bogu w okno, czyli jak im się wycelowało. Wypadało różnie. To nie odbywało się tak, jak teraz w Ukrainie, gdzie pociski punktowo, precyzyjnie spadają na cel.
Codziennie następował czas, gdy “krowy” strzelały i wtedy nie było wiadomo, gdzie to padnie. Walki wręcz były bardziej przewidywalne, bo informowano o nich przez radio, czy w gazetach. “Krowy” natomiast były niemożliwe, bo potwornie burzyły, paliły, domy po nich zrównane były do parteru, ludzi zasypywało w piwnicach… To samo dzieje się teraz w Ukrainie.
Nadszedł październik 1944 roku, Powstanie skapitulowało. Jak wyglądało życie w nowej, powojennej rzeczywistości?
Po kapitulacji sytuacja diametralnie się zmieniła, bo całą Armię Krajową uznano za regularne wojsko. To już nie byli, jak wcześniej, bandyci, ale jeńcy wojenni. Tak było na dwa dni przed końcem Powstania, ale jeszcze miesiąc wcześniej, we wrześniu, mój brat cioteczny, który był dowódcą Kompanii Łączności, walczył na Mokotowie. Po poddaniu się dzielnicy, tamtejsi Powstańcy kanałami przeszli do Śródmieścia. To jest mniej więcej to, co można zobaczyć w filmie “Kanał”, bo jego scenariusz oddaje właśnie doświadczenia mojego brata ciotecznego.
W tych kanałach Powstańcy pogubili się. Mój brat wyszedł w Śródmieściu z garstką swoich podkomendnych, ale jego żona z częścią osób całkiem się pogubili i wyszli na Dworkowej, prosto w ręce Niemców. Pertraktacje kapitulacyjne były jeszcze w toku, więc w tym świetle nasi byli dla Niemców bandytami, których należało rozstrzelać.
Wyjścia z kanałów nie były efektowne – wilgoci w nich było niedużo, bo przez dwa miesiące miasto nie miało wody, ale zalegało w nich dużo gęstego błota. Jak ktoś się przewrócił, czy otarł, to wychodził w naprawdę kiepskim stanie.
Tam na Dworkowej wszystkich chłopców rozstrzelano, natomiast żonę mojego brata ciotecznego, która była piękną dziewczyną, uratował pewien Niemiec. Zobaczył ją i zawinął w koc, który znalazł na ulicy, wsadził ją do samochodu i wywiózł aż do Milanówka, gdzie ją zostawił i kazał iść, gdzie będzie chciała. Ta historia jest nawet opisana w książce Normana Daviesa o Powstaniu Warszawskim. Komunikacja kanałami była bardzo sprawna, chociaż trzeba było uważać, żeby nie wyjść w złym miejscu.
Coś, o czym się bardzo rzadko dzisiaj mówi, to fakt, że Polskie Państwo Podziemne było jedynym w Europie, które działało sprawnie pod okupacją niemiecką. Mieliśmy sądy, prokuraturę, ministerstwa, państwo miało w swojej gestii szkolnictwo wyższe, oświatę.
Ja sama wyrosłam ze szkoły Batorego, więc jest mi bliskie środowisko Szarych Szeregów. Pamiętam taką sytuację – przyrodni brat mojej matki zdał maturę u Batorego wiosną 1939 roku. Byłam na rozdaniu dyplomów jego klasy, gdy, między innymi, Krzysztof Kamil Baczyński odbierał maturę i pierwszy przy sprawdzaniu listy obecności krzyczał :“jestem!”. Z tej klasy przeżyło tylko dwóch chłopców. W każdym razie tylko oni odnaleźli się po wojnie. Może ktoś został na zachodzie.
To wydaje się wręcz nierealne…
Dla waszego pokolenia Baczyński i Mickiewicz są tak samo starymi poetami. A to przecież wcale nie było tak dawno… Ja pamiętam jeszcze powstańców styczniowych – to byli w moim dzieciństwie tacy sami staruszkowie, jak teraz Powstańcy Warszawscy, dzielił nas ten sam dystans. Przed wojną mieszkaliśmy z rodziną na Powiślu. Niedaleko mieszkał pewien staruszek, Powstaniec styczniowy. Pamiętam, że ambicją młodzieży szkolnej było, żeby zajść mu drogę i dygnąć; traktowaliśmy go jak czterolistną koniczynę.
Jakie jest współczesne oddziaływanie Powstania?
Patrząc na Powstanie z perspektywy lat myślę, że wpisuje się ono w pewien ciąg w naszej historii. Bywało, że konieczność dania świadectwa wyznawanym wartościom stawała się przemożna – był to mus. To dlatego Jan Kozietulski „w szereg jazdę zwinął”, powstańcy styczniowi nie posłuchali rad Margrabiego, a gen. Anders zdecydował się zdobywać Monte Cassino.
W innych okolicznościach – stan wojenny pobudził opór i samoorganizację, a nie bierną uległość. Zachowajmy to poczucie – jest mus – i tę odrobinę szaleństwa, niezbędną do dania świadectwa.
fot. Barbara Sułek-Kowalska