“Przymierze Rodzin jest jasnym wątkiem w tkaninie moich wspomnień” – rozmowa z panem Piotrem Wojciechowskim
Julia Anuszewska: Porozmawiajmy o Pańskiej historii w Przymierzu Rodzin. Jak rozpoczęła się ta przygoda?
Piotr Wojciechowski: Moja przygoda zaczęła się, gdy, już po studiach, przyjechaliśmy z żoną do Warszawy. Wówczas nastąpiło moje głębsze nawrócenie. Spotkałem w tamtym czasie przyjaciela z lubelskich lat szkolnych, także z nart w Tatrach – Andrzeja Paszewskiego, obecnie emerytowanego profesora. W rozmowie okazało się, że codziennie jest on w kościele na mszy świętej. Zdziwiło mnie to wtedy, ale w rezultacie doprowadziło do tego, że zatroszczyłem się bardziej o swoje życie duchowe. Później, również dzięki Andrzejowi, trafiłem do KIK-u. Wkrótce potem, już w czasie stanu wojennego inny kolega z Lublina, Janusz Krzyżewski, rekomendował mnie do pracy dziennikarskiej w tygodniku “Przegląd Katolicki”. W ten sposób znalazłem się nie tylko bliżej Pana Boga, ale także bliżej środowisk czynnych, aktywnych zawodowo Katolików.
Byłem wówczas mężczyzną około czterdziestoletnim. Już przedtem prowadziłem życie wielowątkowe i ruchliwe, wszędzie spotykałem przyjaciół z wcześniej poznanych środowisk – taterników, grotołazów, filmowców, plastyków. Ludzie wierzący nie byli tu większością. Teraz ta siatka bliskich mi ludzi bardzo się zagęściła i wzbogaciła.
Do Przymierza Rodzin trafiłem z Sekcji Rodzin KIK razem z Izą Dzieduszycką, Zulą Wielowieyską i Jurkiem Kijowskim. Sytuacja wymagała tego rodzaju przesunięć, a ja mogłem być użyteczny o tyle, że miewałem czas, pomimo pracy dziennikarskiej i literackiej. Zdarzały się sytuacje, że potrzebny był człowiek z dnia na dzień. Gdy, na przykład, rozchorował się ktoś, kto miał jechać z grupą do Bukowiny na narty, to ja mogłem wsiąść w pociąg i pojechać w zastępstwie.
Obecność w Przymierzu była dla mnie bardzo przyjemna, ponieważ, trafiając do tego środowiska, wpadłem w nurt czucia i myślenia, który wyniosłem z domu rodzinnego. To był powrót. Moja mama organizowała ruch harcerski jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej – była drużynową pierwszej żeńskiej drużyny w Lublinie. Jako studentka w Poznaniu działała w “Bratniaku”, potem uczestniczyła w grupie literackiej “Prom”. Po wybuchu wojny wróciła już jako lekarz do środowisk harcerskich, uczestnicząc w konspiracyjnych i legalnych – jak Polski Czerwony Krzyż – inicjatywach opieki nad dziećmi. To były klimaty mojego dzieciństwa i młodości.
Przyszedłszy do Przymierza Rodzin, spotkałem Teresę Janotową, którą znałem już z wycieczek górskich i narciarskich, a wkrótce okazało się, że jest córką Jadwigi Wierzbiańskiej – ostatniej do 1939 roku komendantki żeńskiego harcerstwa w Polsce. Tak przenikały się te bliskie mi nurty.
Gdy patrzę wstecz i usiłuję rozpoznać mój bagaż formacyjny, to widzę, że z domu nie byłem w pierwszej kolejności Katolikiem. Rodzina wpoiła mi przede wszystkim silny etos czerwonokrzyski, harcerski, byłem także naznaczony tradycją ułańską za sprawą starszego brata mojej mamy, wuja Wacka z Siódmego Pułku Ułanów Lubelskich. To z tych wartości Katolicyzm logicznie wynikał. W Przymierzu Rodzin poczułem się zatem rodzinnie – również dlatego, że moja córka należała do jednej z grup i sama jeździła na obozy.
Pan również wyjeżdżał, chociaż oczywiście w innej roli niż córka…
Zdarzało się, że jechaliśmy razem, ale przeważnie trafiałem na inne obozy niż córka.
Wiele osób ofiarowywało Przymierzu bardzo dużo swojego czasu, ja raczej pojawiałem się i znikałem. To wynikało z wielu innych moich zajęć, dużo wtedy jeździłem do parafii jako prelegent, ale oczywiście zawsze starałem się być w pobliżu Przymierza i pomagać, gdy była taka potrzeba – należałem między innymi do komitetu budowy szkoły.
Istotny dla Przymierza okazał się fakt, że byłem piszący i mówiący. Moja praca w “Przeglądzie Katolickim” zbiegła się w czasie ze stanem wojennym, kiedy zaistniała potrzeba, aby występować z wykładami na temat wiary i kultury katolickiej. To doświadczenie było cenne dla mojej działalności w Przymierzu.
Wspomniał Pan o osobach, które ofiarowały Przymierzu wiele czasu… Kogo ma Pan na myśli?
Warto powiedzieć o dwóch osobach, reprezentujących dwie różne stylistyki, dwa różne sposoby podejścia do realizacji idei Przymierza Rodzin. Byli to Ludwik Kastory, mój przyjaciel jeszcze z nastoletnich czasów studiów geologicznych we Wrocławiu, kolega z wypraw grotołazów i wspomniana już Teresa Janotowa, która posiadała kolosalną wiedzę o technikach harcerskich i sposobach wymyślania dzieciom świata. Miała niesamowitą zdolność organizowania zabaw, czego Ludwik Kastory nie umiał aż tak dobrze, ale z kolei tworzył wspaniałą atmosferę rodzinności – niechętnie na przykład dzielił uczestników obozów na grupy wiekowe, bo uważał, że wszyscy powinni być rodziną.
A jak Pan realizował się w pracy z młodzieżą?
Największą satysfakcję czerpałem z wyjazdów z Przymierzem na obozy narciarskie. Narkotycznie lubiłem jeździć na nartach, a tutaj miałem możliwość robienia tego w grupie, z młodzieżą. Pamiętam sytuację, gdy pani Elżbieta Rufener-Sapieha załatwiła w jakiś sposób, że pewni ludzie, prowadzący w Szwajcarii wypożyczalnię nart, wysłali nieużywany sprzęt do nas, do Polski. Bogaci Szwajcarzy nie chcieli używać nart sprzed dwóch sezonów, więc właściciele tej wypożyczalni mieli dużo towaru, którego nie oferowali już swoim klientom.
Pojechałem wówczas na obóz zimowy w Beskidzie Sądeckim z pochodzącą ze świetlicy w Rawie Mazowieckiej młodzieżą. To byli młodzi, którzy pierwszy raz w życiu przypinali narty do nóg, byli jednak niesłychanie sprawni ruchowo. Na dobrym sprzęcie uczyli się błyskawicznie – pod koniec wyjazdu część dzieci mogłem już zabrać na trudniejszą wycieczkę, podczas której jechaliśmy przez las na przełaj. Potem zresztą, po naszym ostatnim zjeździe z Jaworzyny Krynickiej, czarnym lakierem wypisałem sobie na nartach ich nazwiska, żeby móc wspominać tamto wydarzenie. Jeszcze przez kilka lat jeździłem z ich imionami na nartach.
Najbardziej wzruszający podczas takich obozów był dla mnie codzienny, wspólny Anioł Pański, odmawiany na stoku. Stawaliśmy w kręgu, narty tworzyły gwiazdę i modliliśmy się razem – za siebie nawzajem, za nasze rodziny, za Przymierze Rodzin i za wszystkich, którzy umierają w górach. W ten sposób chcieliśmy wprowadzać młodych w poczucie wspólnoty, również z ludźmi gór.
Cudowne było dla mnie, że w Przymierzu spotykałem ludzi, których gdzie indziej bym nie poznał. Uważam się za “niedouczonego barbarzyńcę”, który wciąż czegoś nie przeczytał, nie obejrzał, bo zajmował się innymi sprawami, a w tym środowisku spotkałem osoby o kolosalnej wiedzy, kulturze, formacji duchowej. Dostałem z pewnością więcej od Przymierza, niż Przymierze ode mnie. Wielkim darem było to, że przez kilka kolejnych lat – to były trudne lata po wojnie jaruzelskiej – mogłem uczestniczyć w pieszych pielgrzymkach z Warszawy na Jasną Górę. Byłem wtedy w dobrej formie, mogłem się przydać do noszenia głośników. To był czas wspaniały, niezapomniany, Boża przygoda. Modlitwa wspólna, wędrowanie, wspólne posiłki w drodze, harmonia ludzi wszystkich pokoleń.
Różne były formy współpracy w Przymierzu. Jeszcze w szkole filmowej w Łodzi poznałem Krzysztofa Zanussiego, był starszym kolegą. Zaraz po skończeniu szkoły filmowej zostałem drugim reżyserem w jego filmie “Iluminacja”. Zanussi, jest osobą, która dla Przymierza zrobiła bardzo wiele! Miałem frajdę, gdy mogłem na przykład brać udział w organizacji pikniku, który odbywał się w ogrodzie u Zanussich, wiedząc, że jednocześnie jechałem tam do przyjaciół. W komitecie budowy szkoły Przymierza na Ursynowie Krzysztof również zrobił i dał bardzo wiele.
W środowisku Przymierza Rodzin sieć powiązań i spotkań była, z punktu widzenia socjologii i antropologii, czymś bardzo ciekawym. Jestem przekonany, że człowiek pewne podświadome potrzeby socjalizowania się, tworzenia, czy hierarchizowania grupy, wyniósł z czasów plemiennych. Ludzie z tradycją ziemiańską czy arystokratyczną harmonijnie współpracowali z Ludem Bożym z podmiejskich parafii. W Przymierzu potrzeby plemienne syciły się w doskonały sposób, przy czym odbywało się to bez celebracji, z dużą dozą poczucia humoru i przy kontaktach rodzinnie życzliwych i rodzinnie niefrasobliwych, a jednocześnie z kulturą obycia, w której sam mogłem się podciągać, spotykając cudownych ludzi, czy ciekawych kapłanów.
Z jakimi dziełami Stowarzyszenia był Pan najściślej związany?
Przez krótki czas zajmowałem się zakładaniem Przymierza Rodzin na Sadybie. Założyłem grupę rodziców i namówiłem małżeństwo Guzickich do prowadzenia tego Ośrodka, ponieważ sam nie miałem czasu, żeby w pełni się temu poświęcić. Wkrótce jednak pani Elżbieta Guzicka została powołana na stanowisko dyrektora Szkoły Przymierza Rodzin na Ursynowie, ich rodzina wyprowadziła się do Konstancina i tak Ośrodek na Sadybie zwiądł własną śmiercią.
Poza tym z Przymierzem łączyłem się przede wszystkim telefonicznie. Iza Dzieduszycka dzwoniła do mnie, gdy potrzebna była jakaś pomoc, a ja, jeśli miałem czas, biegłem, bo w tym środowisku zawsze było ciekawie.
Widocznie ten mój wkład był istotny, bo później otrzymałem odznakę Honorowego Członka Przymierza Rodzin.
Kiedy to było?
Może piętnaście, może dwadzieścia lat temu… Nie przywiązywałem nigdy wagi do chronologii, ponieważ w swoim pojęciu zawsze byłem kimś, kto musi coś obsłużyć – maszynę literatury, maszynę tygodnika, maszynę grupy dzieciecej… Do dziś zresztą piszę felietony do pism katolickich, na przykład do dwutygodnika diecezji pelplińskiej – “Pielgrzym” do miesięcznia “List”… Ciągle zatem muszę coś zrobić, obsłużyć, ale w tym wszystkim to robota jest ważna, a nie ja. Ja jestem rad, że robię to, co lubię, cieszę się, gdy wśród ludzi…
Czy te dwie przestrzenie w Pańskim życiu – praca dziennikarska i działalność w Przymierzu Rodzin, jakoś się łączyły, przenikały?
Jedno ustępowało drugiemu, przeważnie w kolosalnym bałaganie, ale starałem się nikogo nie zawodzić.
Przykładem połączenia tych płaszczyzn mogą być akty erekcyjne Szkoły na Ursynowie oraz Szkoły Wyższej Przymierza Rodzin (obecnie – Collegium Verum), których jest Pan autorem…
Możliwe. Z całą pewnością jestem za to autorem pomysłu nazwania auli szkolnej Aulą Sapieżyńską. W procesie powstawania szkoły bardzo ważna była obecność i życzliwość pani Rufener-Sapiehy.
Wahano się, czy miejsce to nazwać jej imieniem, czy imieniem Sapiehów ogółem i wtedy ja zaproponowałem funkcjonujący w polszczyźnie przymiotnik “sapieżyńska”, obecny już w literaturze staropolskiej.
Inną przestrzenią, łączącą Pańskie pasje, w tym przypadku zamiłowanie do gór i narciarstwa, z aktywnością w Przymierzu Rodzin były obozy. Czy podczas tych wyjazdów zdarzały się jakieś nietypowe sytuacje?
Pamiętam, że podczas jednego z obozów dopuściłem się “zbrodni”…
Chcieliśmy uczyć dzieci braterstwa, dzielenia się i współpracy. Podczas obozu narciarskiego w Kasinie Wielkiej, jeden, Bogu ducha winny, chłopczyk kupił jedno jajko, może dostał je od gospodyni, u której byliśmy zakwaterowani. Chciał zrobić sobie indywidualny kogel-mogel. Ja w jakiś sposób to odkryłem i to jajko rozbiłem mu na głowie. Co to ze mnie był za wychowawca! Do dziś się wstydzę… To był wybryk fanatyka i despoty. Z dzisiejszego punktu widzenia jest to jeszcze straszniejsze. Słusznie mam wyrzuty sumienia, ale też śmieję się z tego powodu. Czegoś się nauczyłem. Jestem bardzo ciekaw, na kogo ten chłopiec wyrósł i czy jest chwilami braterski…
Dobrze wspominam także wyjazd do Murzasichle, gdzie sam byłem całą kadrą, a grupa była posklejana z bardzo różnych dzieciaków – niektórzy już z nami jeździli, ale większość stanowili tacy, którzy pojawili się pierwszy raz. Miałem na tym obozie same kłopoty, bo co chwilę ktoś zapadał na anginę, trzeba było szukać lekarza. Na dodatek wszyscy byli kolosalnymi śpiochami, więc wypchnięcie ich z kwatery było trudne. Śnieg padał tego roku bardzo zły i było go mało, musieliśmy szukać polan… To wszystko było niby męką, kłopot zapalał się od kłopotu, ale w sumie po wszystkim miałem bardzo dobre wspomnienia.
Organizacja obozów wymagała zatem od Pana wiele zaangażowania i czasu…
Jak już wspomniałem, byli inni, którzy poświęcili Przymierzu dużo więcej czasu, chociażby zmarła niedawno Teresa Janotowa, wspomniany już Ludwik Kastory, czy, bardzo zasłużony, Michał Ginter. Ja byłem osobą do łatania dziur, do zadań specjalnych – dać wykład, wydrukować tekst, przygotować broszurę. Brałem też udział w posiedzeniach komitetu budowy szkoły.
Kiedy widziałem tych ludzi, skrzykujących się do organizacji czegoś ważnego, zgromadzonych wokół powstającej szkoły, to w ich twarzach, postawach, nazwiskach, widziałem kontynuację nurtu konspiracji, z czasów zaborczych, powstańczych, z czasów Polskiej Organizacji Wojskowej. Wiedziałem, że mam szczęście włączać się w coś, z czym identyfikuję się z chęcią i łatwością. To jest to, co dostawałem od Przymierza Rodzin – potwierdzenie tożsamości, swojego miejsca w świecie, ale też potwierdzenie swojego miejsca w Warszawie, bowiem często wydaje mi się, że moje miejsce jest w górach.
Wspomniał Pan, że więcej dostał od Przymierza Rodzin, niż mu dał… Co jeszcze otrzymał Pan przez wszystkie lata działalności w Stowarzyszeniu?
Dobre wspomnienia, utwierdzenie się w tym środowisku, potwierdzenie, że w Polsce, która czasami tak bardzo zjeżdża z szyn, są jeszcze ludzie, którzy trzymają kierunek, którzy żyją umiejętnością ofiarowania.
Ofiara to kluczowe słowo, oznacza bowiem strukturę potwierdzającą wartości. Jeśli poświęca się jakąś wartość, to znaczy, że istnieją też inne, większe – jest to schemat budujący wszelkie scenariusze.
Gdy Jan Paweł II wyszedł z ideą wyobraźni miłosierdzia, to znowuż poczułem, że nazwał coś, co w Przymierzu było już sprawdzone – ideę, że miłosierdzie to za mało, że trzeba sobie jeszcze inteligentnie wyobrazić sytuację, gdy pojawia się potrzeba i możliwość jej zaspokojenia.
Czym jest dla Pana Przymierze Rodzin?
Przymierze Rodzin jest jasnym wątkiem w tkaninie moich wspomnień i mojego życiorysu. Dzięki niemu wiedziałem więcej o sobie, ale też o tym, co jeszcze jest w ludziach – jakie dobro, wartości, wiedza, ileż wdzięku.
Długo działałem w kapitule nagród dla kadry prowadzącej obozy, w związku z czym spływały do pamięci mojego komputera charakterystyki rekomendacyjne tych młodych osób, które należało nagrodzić. Każdy z tych życiorysów był przypomnieniem, że są wciąż tacy ludzie – zdolni, rozśpiewani, weseli i poświęcający swój czas dla innych. Byli dla mnie potwierdzeniem zasobów, które jeszcze w naszej wspólnocie narodowej drzemią i ujawniają się. Podczas jednej z pielgrzymek do Miedniewic widziałem ich tańczących poloneza na klasztornym dziedzińcu. Zrobiło się mokro w oczach. Nie jestem skory do płaczu, ale to był potężny symbol.
Ci ludzie są i można się do ich poziomu podciągać.
Zdjęcie otwierające: fot. Roman Galar