Wszystko samo się kręciło – z panią Hanną Rembertowicz rozmawia Julia Anuszewska

Wszystko samo się kręciło – z panią Hanną Rembertowicz rozmawia Julia Anuszewska

 

 

Julia Anuszewska: Jest Pani jedną z osób, które w Przymierzu Rodzin obecne są od pierwszych chwil jego istnienia. Jak wyglądały początki działalności Terenowego Ośrodka przy parafii Najświętszego Zbawiciela?

 

Hanna Rembertowicz: W 1984 roku zadzwoniła do mnie pani Dzieduszycka1 z informacją, że powstają ośrodki przyparafialne, w tym jeden przy parafii Najświętszego Zbawiciela. Poprosiła, żebym ja go zorganizowała i wzięła za to przedsięwzięcie odpowiedzialność. 

 

Pani Iza do końca życia opowiadała historię o tym, jak spotkałyśmy się na kawie i ja w rozmowie twardo nie chciałam się podjąć prowadzenia tego Ośrodka. Nie miałam zielonego pojęcia o pracy ośrodków młodzieżowych, zwłaszcza tych  przyparafialnych.

 

Ksiądz prałat Bronisław Piasecki2, proboszcz parafii Najświętszego Zbawiciela, który był wcześniej sekretarzem kardynała Stefana Wyszyńskiego, jeszcze przed stanem wojennym tłumaczył pani Izie – która przyszła do Księdza Prymasa z   pomysłem grup młodzieżowych – potrzebę powstawania grup przy Kościele. KIK3 jednak się nie zgadzał, bo chciał zachować niezależność, a w takiej formie w dużej mierze podlegałby proboszczom.

 

Wszystko zmienił stan wojenny, kiedy nie było innego wyjścia i trzeba było odpowiedzieć na nowe potrzeby.

 

Początkowo grupy rodziły się w strasznych bólach i niewiedzy. Nie było wiadomo, jak to nazwać, jak wyjeżdżać na obozy wakacyjne i zimowe…

 

A wszystko to w cieniu stanu wojennego4

 

Stan wojenny ogłoszono z soboty na niedzielę – nagle nie było telefonów, telewizji, żołnierze stali na każdym rogu, jeździły czołgi, paliły się koksowniki. Co tu robić? Zaczęto szukać informacji o tym, kogo internowano, panował szok, a brak kontaktu między ludźmi bardzo wszystko utrudniał. Ale jak mus to mus: ludzie bardzo szybko zaczęli się organizować i szukać internowanych. Przy Piwnej w Warszawie powstał Komitet Pomocy5, zaczęły tam spływać dary. Kościół był wówczas opoką, na pomoc której wszyscy liczyli, więc komisje charytatywne, rozdzielające dary, powstawały właśnie przy parafiach. Trzeba pamiętać, że wielu ludzi zostało wówczas bez pracy – czy to ze względu na zmiany w funkcjonowaniu zakładów, czy dlatego, że byli rzucającymi się w oczy członkami Solidarności.

 

Aktorzy odmówili występowania w telewizji, literaci nie mogli publikować, a ludzie na wyższych stanowiskach musieli podpisywać “lojalki”.  Mieli w ten sposób zadeklarować, że nie będą brali udziału w żadnych wywrotowych działaniach, i że wyrzekają się całej działalności w Solidarności. Część pracowników uważała, że jest w tak trudnej sytuacji materialnej, że nie stać ich na stratę pracy i podpisywali.

 

Były też jednak osoby, które odmówiły – wśród nich pani Iza Dzieduszycka, przewodnicząca Sekcji Rodzin w Klubie Inteligencji Katolickiej, która z dnia na dzień została bez środków do życia.

 

Warto dodać, że w pracy zawodowej piastowała dotychczas bardzo odpowiedzialną funkcję, decydującą o przemyśle okrętowym – zawierała umowy na budowę statków, rozbudowę stoczni, więc to nie było byle co. W jej przypadku niepodpisanie “lojalki” oznaczało wilczy bilet.

 

Co zrobiła pani Izabela Dzieduszycka?

 

Po stracie pracy? Ano, okna myła, a nie była już przecież dzierlatką. Pani w średnim wieku do mycia okien, zwłaszcza na wysokich piętrach, to kiepski pomysł, ale okna myć trzeba, ludzie czasu nie mieli, zainteresowanie było więc duże. Ponieważ  KIK został zawieszony, zaangażowała się w działalność Komitetu Prymasowskiego.

 

W takich okolicznościach okazało się, że niektóre rodziny osób internowanych są bez środków do życia, zdezorientowane, wymagające opieki, a dzieci nie mają jak wyjechać na wakacje, bo matki muszą pracować. Tak narodziło się Przymierze Rodzin. 

 

Nie byłam związana z Komitetem Prymasowskim. Angażowałam się w środowisko Politechniki Warszawskiej i tamtejszą Solidarność, ale mój mąż działał na Piwnej, więc ja też z doskoku pomagałam, a przecież w tych warszawskich środowiskach, czy w KIK-u wszyscy się znali. Z Sekcją Rodzin KIK byliśmy związani od 1976 roku i aktywnie w niej działaliśmy.

 

A jednak trafiła Pani do Przymierza Rodzin…

 

Wiadomo: jak kto jest znajomym pani Izy Dzieduszyckiej, to lekko mu nie będzie…

 

Jak zatem przebiegał proces powstawania Ośrodków?

 

Każdy Ośrodek działał tak, jak wynikało z jego potrzeb i umiejętności prowadzących. Istniał na przykład, Ośrodek w parafii w Aninie, który składał się z całych rodzin, gdzie chciano funkcjonować w taki sposób, że to rodzice mieli układać zajęcia dzieciom, wyjazdy też miały być wspólne. W apogeum tej działalności było tam nawet kilkadziesiąt rodzin. Dzieci mają jednak ten feler, że bardzo szybko rosną i w pewnym momencie taki dwunastolatek mówił, że on dziękuje bardzo, ale z mamusią już nie pojedzie, że się nudzi. W ten sposób Ośrodek wygasł, a żaden inny nie powtórzył takiej struktury.

 

Istniały też Ośrodki, które wspierały się kadrą KIK-owską, gdzie każda grupa wiekowa stanowiła autonomiczną jednostkę i to kadra ustalała sposób pracy. Odpowiedzialny za Ośrodek  koordynował pracę poszczególnych grup i organizował wspólne dla Ośrodka msze święte  i inne zespołowe zajęcia.  Na obozy każda grupa wyjeżdżała osobno i za organizację odpowiadała w znacznym stopniu jej kadra.

 

Trzecią formę pracy przyjął Ośrodek w „Zbawicielu”. Kadra poszczególnych grup ściśle ze sobą współpracowała, choć ich plany pracy były odrębne. Ważną rolę odgrywali rodzice, którzy także odbywali swoje spotkania.

 

Jak do tego doszło, że “Zbawiciel” stał się tak dużym, rozwiniętym Ośrodkiem?

 

Mieliśmy to szczęście, że wszystkim zależało na stworzeniu środowiska, które wspierałoby rodziny w wychowaniu dzieci, a samym dzieciom dałoby możliwość uczestnictwa w grupach rówieśniczych: Kościół chciał, proboszcz wspierał i pomagał, jak mógł, ze strony parafian mieliśmy pełną aprobatę – zarówno ze strony najmłodszych, jak i rodziców. Dzieci potrzebują mieć własne środowisko. Szkoły, kuratoria, nawet Politechnika Warszawska, miały wtedy komisarycznego zarządcę i podlegały ścisłemu nadzorowi. Wszyscy zatem chcieli powstania Ośrodków, wolnych od takiego nadzoru, ale ktoś musiał je stworzyć. 

 

Pani Iza dwoiła się i troiła, żeby to działało, i żeby osoby odpowiedzialne miały ze sobą stały kontakt, z tym, że nie mieliśmy dobrego miejsca na spotkania organizacyjne. Pani Dzieduszycka skrzykiwała nas raz w jednej, raz w innej parafii, oczywiście w sposób szeptany z ust do ust, bo telefony przez pewien czas były na podsłuchu. Nie były to komfortowe warunki, ale dzięki temu, że wszyscy chcieli działać, był to cudowny czas! Wystarczyło jedynie trochę sobie nawzajem pomóc – pani Iza nie dałaby rady załatwić wszystkiego sama. Na szczęście byli też ludzie z KIK-u…

 

Było wiadomo, że dzieci spotykać się będą raz na dwa tygodnie, że będą wyjazdy, biwaki, należało więc opracować jakiś program. Początkowo działo się to z dnia na dzień, ale wkrótce Ośrodki okazały się trwałe, więc należało ułożyć plan na cały semestr oraz wypracować metody działania.

 

Jakie to były metody?

 

Opieraliśmy się o całoroczną pracę grup, których program był stosunkowo łatwy – to obozy stanowiły prawdziwe wyzwanie. Znalezienie miejsca na obóz, kwater, transport namiotów, zaopatrzenie w żywność: to wszystko stanowiło logistyczny problem. Te trudności i wspólne ich pokonywanie tworzyły silne więzi. To na obozach kształtował się charakter Ośrodka, ale trwałe więzi powstałe w “Zbawicielu” zawdzięczamy przede wszystkim systematycznej, całorocznej pracy.

 

Proboszczowi parafii Zbawiciela zależało, żeby Ośrodek był środowiskiem rodzinnym i miał rację.

 

Dlaczego?

 

Mówiąc górnolotnie, chodziło o to, żeby z zatomizowanych uczestników liturgii powstał „lud Boży”. Ksiądz proboszcz postulował, aby w naszym ośrodku  dzieci, młodzież i rodzice stworzyli zaprzyjaźnioną wspólnotę i tak też się stało. Początkowo organizowaliśmy wiele wspólnych wydarzeń, na przykład wycieczek, więc wszyscy szybko się poznaliśmy, widywaliśmy się także na parafialnych mszach świętych.

 

Wspomniała Pani o obozach, które stanowiły wielkie wyzwanie. Czy pamięta Pani pierwszy wyjazd “Zbawiciela”?

 

Nasz pierwszy obóz w 1984 roku  odbywał się w  KIK-owskim modelu. Jedna grupa przebywała w Osielcu, a druga na większym pustkowiu, pod namiotami. Nie szło to dobrze, zwłaszcza, że trafiliśmy na nieprawdopodobną pogodę. W górach w lipcu lubi lać, ale wtedy zasada ta spełniła się z nadwyżką. Tamten obóz prowadzili studenci po pierwszym roku szkoły Pedagogiki Specjalnej, którzy nie mieli doświadczenia i ustawili namioty na zboczu. Rezultat był taki, że dzieci budziły się przestraszone, a przez namioty płynął rwący potok. (śmiech)

 

Ponieważ nie brałam wtedy jeszcze czynnego udziału w obozach, pojechaliśmy do nich wraz z prałatem z wizytą.

Okazało się, że obozowe mamy „cedzą kakao przez sitko” i są to wczasy, które niewiele mają wspólnego z prawdziwą przygodą. Chwała im jednak za to, bo inaczej obozu nie byłoby wcale.

 

W grupie młodzieżowej też nie działo się najlepiej, bo panowie – studenci, którzy go prowadzili, nie za bardzo wiedzieli, jak to robić, więc zarządzili musztrę, czego młodzież nie lubiła.

Szczęśliwie wszyscy wrócili z tamtego obozu bezpiecznie, ale wiedzieliśmy już, że nie był to najlepszy model.

 

Jak zatem wypracowano trwalsze rozwiązania?

 

Kolejny rok wypełniony był intensywnymi przygotowaniami – rodzice spotykali się na wspólnej modlitwie, rozważaniach, ale też na naradach, jak ma wyglądać Ośrodek. Mieli możliwość wypowiedzenia się, ale też czuli odpowiedzialność za to, co działo się w grupach. Oddzielnie spotykała się kadra z księdzem prałatem Piaseckim, który osobiście zajmował się nami i nie powierzał Ośrodka żadnemu wikariuszowi.

 

Początkowo czuliśmy pewien strach, bo kadrą była przecież osiemnastoletnia młodzież. Z drugiej strony ksiądz proboszcz – sekretarz prymasa Wyszyńskiego, który miał duży autorytet. Kadra trochę się bała przedstawiać przed nim swój program, ale my uważaliśmy, że niezależnie od tego, co młodzi wymyślą, powinno to zostać zaakceptowane, bo to jest ich, autorskie. Jeśli mieli do czegoś przekonanie, to wiadomo było, że to zrealizują. Formułowanie i przedstawianie programu było bardziej potrzebne samej kadrze, niż słuchającym. My mieliśmy jedynie doprowadzić do sytuacji, w której młodzież wiedziała dobrze, co ma robić.

 

Czy ta taktyka okazała się skuteczna?

 

Tak, bo w ten sposób Ośrodek zaczął sprawnie funkcjonować. W apogeum tej działalności na obozy jeździło około 190-200 osób… To było jakieś sześć, siedem grup, a do tego zawsze jechała też grupa rodziców. 

 

Podobno musieli Państwo rezerwować po dwa wagony kolejowe?

 

Jak jedzie dwieście osób, w przedziale siedzi po osiem lub dziesięć osób, a przedziałów jest dziesięć w wagonie, to tak wychodzi. Obozy z bardzo licznym udziałem wymagały dopracowanej organizacji. Trzeba było, chociażby, sprawnie wsiąść do pociągu.  Gdy nadjeżdżał, sprawdzaliśmy, które wagony są nasze i trzeba było ustalić, które grupy wsiadają z jednej, które z drugiej strony. Najpierw wchodzili ci, którzy siedzieli w skrajnych przedziałach, później ci ze środka; duże plecaki zostawały na peronie i ktoś odbierał je przez okno. Całe towarzystwo ładowało się do pociągu zdumiewająco szybko. 

 

A czy rodziców trzeba było namawiać do udziału w obozach?

 

Rodzice jeździli na obozy chętnie, skoro mogli wykorzystać w taki sposób dni wolne od pracy. Dziś bardziej docenia się czas wolny, ale czterdzieści lat temu, gdy ktoś brał urlop, to co najwyżej po to, żeby odmalować mieszkanie, wyremontować piwnicę, zrobić porządki, czy pojechać do rodziców poza Warszawę.

 

Ilu ich było?

 

Nie była to liczna grupa, zwykle około dziesięciu, piętnastu osób. Mieszkali w oddaleniu od obozu, chociaż obiady jadali z nami. Śniadania i kolacje organizowali sobie sami, a wieczorami, gdy dzieci już spały, spotykali się z prowadzącymi obóz. Jeździła też z nami lekarka, ktoś utalentowany muzycznie ze zdolnością do tworzenia chórów oraz oczywiście ksiądz. Te wieczorne rozmowy zaczynały się zwykle od omówienia życia obozowego, bo to zawsze budziło wielkie emocje, ale potem przeradzały się zwykle w dyskusje na tematy wiary.

Obóz zawsze miał jakiś program duchowy, na przykład osiem błogosławieństw, więc wszystkie grupy oraz rodzice prowadzili te same rozważania. Rezultat był taki, że po powrocie rodziny miały wspólny temat do rozmów, bo, jak wiemy, mówienie dzieciom o wierze w wielu rodzinach jest bardzo trudne.

 

Obecność rodziców z pewnością była również pomocna z praktycznego punktu widzenia?

 

Walorem ich obecności było to, że często jechały z nami matki dzieci z trudnościami. W przypadku złej adaptacji dziecka w grupie, zawsze istniała alternatywa spędzenia przez nie reszty czasu obozowego z mamusią. Była to perspektywa na tyle zniechęcająca dla wszystkich, że nigdy nie została zastosowana. Nie wspominając już o sytuacjach, kiedy któreś dziecko w grupie było chore i musiało odpoczywać w obozie. Kadry nigdy nie było tyle, żeby ktoś mógł z tym dzieckiem zostać, więc wtedy prosiliśmy rodziców, którzy bardzo chętnie pomagali.

 

Poczynając od trzeciego sezonu wakacyjnego jeździł  z nami ksiądz, bo początkowo obowiązywał ten model KIK-owski, w którym  ksiądz nie był obecny. Skoro jednak działaliśmy przy parafii, to doszliśmy do wniosku, że kapłan  na obozie jest potrzebny. Księża oczywiście o niczym tak nie marzyli, jak o takim wyjeździe… (śmiech)

 

A pani rolą podczas obozów było zarządzanie tak, aby wyjazd przebiegał sprawnie?

 

Jakie tam zarządzanie… Wszystko samo się kręciło. Mimo to jeździłam na obozy, bo dwieście osób trzeba jakoś upilnować. Moją rolą była obecność w bazie. Kadra zajmowała się wszelkimi aktywnościami, ja jednak musiałam wiedzieć, co robią, dokąd wychodzą, o której wrócą.

 

Początkowo nie jeździłam na obozy, bo założenie było takie, że grupy mają sobie radzić same, ale ostatecznie okazało się, że całe dnie schodziły im na gotowaniu, a obóz to przecież nie szkoła gastronomiczna

 

Wystarczy, że dzieci zrobią same śniadanie i kolację. Były przypadki, że dziesięciolatkowie dowiadywali się, że chleb sam się nie kroi, że trzeba go posmarować masłem. Ileż to roboty! Trzeba było pół godziny wcześniej wystartować, potem rączki  bolały… Chyba lepiej już nie jeść!

 

„Jakie tam zarządzanie… Wszystko samo się kręciło. Mimo to jeździłam na obozy, bo dwieście osób trzeba jakoś upilnować.”

 

Nawet kwestia żywienia na obozie może przysparzać wielu problemów.

 

Kolejne obozy zostały pod tym kątem zmodyfikowane. Grupy miały wachty kuchenne, natomiast gotowania obiadów podjęła się grupa rodziców, poświęcając swój urlop. Wiele lat z rzędu zaopatrzeniem i gospodarstwem wspaniale zajmował się, na ochotnika, niezapomniany jeden z tatusiów, pan Poldek. Ostatecznie, gdy obozy stawały się coraz liczniejsze, zrezygnowaliśmy z samodzielnego gotowania – przygotowywanie obiadów powierzyliśmy miejscowym gospodyniom. Obozowy magazyn centralny miał natomiast zapasy na śniadania i kolacje ( były to głównie produkty przywiezione z Warszawy).

 

Takie jak, na przykład, pieczywo?

 

Chleb kupowaliśmy sami, ale to było duże przedsięwzięcie – na Suwalszczyźnie na przykład jedna, wybrana grupa wychodziła rano, siadała przed sklepem i czekała na chleb, który był przez nas wcześniej zamówiony. Mimo wcześniejszego zamówienia jednak, kiedy braliśmy pieczywo, to wieś dostawała go mniej. Skoro zatem wieś dowiadywała się, że przywieźli chleb, ruszała, żeby go wykupić, więc gdybyśmy nie byli pierwsi i na dodatek nie krzyczeli głośno, że to nasze zamówienie, to nic by dla obozu nie zostało. Posyłaliśmy zawsze kogoś, kto dobrze krzyczał, żeby było go słychać. Wieś była zła i miała rację, ale my też nie mogliśmy paść z głodu. Akcja miała miejsce codziennie, więc zawsze jeden zespół był specjalnie wyznaczony do tej wyprawy.

 

Magazyn funkcjonował tak, że grupy przychodziły po prowiant z listą “zakupów”. Nie  było ograniczeń, ale mieliśmy produkty przymusowe. Paprykarz szczeciński był obligatoryjny, podobnie jakieś inne niezbyt lubiane produkty. Kto by to chciał jeść? Konserwa Tyrolska na przykład… wprost marzenie!

 

Ale takie wakacyjne konserwy mają jednak swój klimat…

 

Zapraszam do zawodów (śmiech)! To się wspaniale wspomina, a je się dużo gorzej. Kiedy te konserwy przeszły do wspomnień, to wszyscy zrywają boki ze śmiechu, ale wówczas kanapki z dżemem, na przykład, musiały stać w ukryciu przed dziećmi, jeśli miały być zwieńczeniem posiłku.

 

Jak w praktyce funkcjonował obozowy magazyn?

 

Magazyn wydawał produkty o określonych porach. Jeśli grupa o czymś zapomniała, a magazyn się zamknął, to zdarzał się konflikt z magazynierem. Jeśli wychowawcy pozostawali z nim w dobrych stosunkach, to pogadał, ponarzekał, ale otworzył. Funkcję tę piastował zawsze młody człowiek, który nie chciał należeć do kadry i zajmować się dziećmi.

 

Produkty takie, jak warzywa, trzeba było kupować na bieżąco. Za to też odpowiadał magazynier. Obiady natomiast już po trzech latach obozów zaczęliśmy zamawiać u gospodarzy we wsi. Zawieraliśmy umowę na obóz letni mniej więcej w marcu, a na obóz zimowy – w październiku. Te umowy z gospodarzami spisywałam na kartce w kratkę – umieszczaliśmy daty, składaliśmy uroczyste podpisy, i chociaż, teoretycznie, mogłam taką umowę na kartce w kratkę wyrzucić, to wtedy ludzie byli tacy, że dotrzymywali słowa. 

 

Gospodyni musiała kupić odpowiednio wcześnie kartofle, beczkę kapusty, zakwasić ją… Mięsa nie można było łatwo dostać, a dzieci, ponieważ rosną, życzą sobie mięsa, więc trzeba było kupić całego świniaka. Pojechaliśmy z gospodarzem wybierać, chodziliśmy oglądaliśmy: ta świnia ma dużo słoniny, to nie chcemy, ta ma dużo mięsa….

 

Jakie jeszcze czynności należało wykonać przed rozpoczęciem obozu?

 

Pierwszą ważną kwestię stanowiło wybranie miejsca obozu, czym zajmowałam się sama na podstawie tego, co wiedziałam o polskim krajobrazie. Początkowo wybieraliśmy rzeki czy jeziora, ale dopilnowanie dzieci nad wodą okazało się na tyle trudne, że zrezygnowaliśmy z tej koncepcji i zaczęliśmy jeździć w góry. Przy wyborze miejsca należało uwzględnić pola namiotowe, kwatery dla młodszych dzieci, rodziców i księdza, a także wymóg, aby poszczególne grupy były od siebie stosunkowo oddalone i mogły działać autonomicznie.

 

W kolejnym etapie przygotowań na miejsce obozu udawało się kwatermistrzostwo. Początkowo to byłam również ja. Zaczynałam od rozmowy z lokalnym proboszczem, który wskazywał mi gospodarzy do pomocy, a następnie zamawiałam kwatery i pola namiotowe. Udawało mi się to zwykle załatwić w jeden dzień.

 

W późniejszych latach zajmowała się tym już młodzież, czyli kadra. W końcu jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

 

mapa obozu w Wierchomli, 1998 rok.

 

Organizacja obozów wydaje się skomplikowana logistycznie i nie byłaby możliwa, gdyby nie zaangażowanie wielu osób…

 

Tak, to nie była łatwa sztuka. Warunki, w jakich obozy się odbywały, były niezwykle trudne, ale pomagało nam to, że działaliśmy zawsze zespołowo. Istotna okazała się również obecność księży, czy – w późniejszych latach – kleryków.

 

Dlaczego?

 

Dla księży to było coś innego, niż wyjazdy z ministrantami, gdzie musieli zatroszczyć się o wszystko, ale też o wszystkim sami decydowali. Tutaj, jako uczestnicy, początkowo nie zawsze umieli się odnaleźć.  

 

Kapłan w takich sytuacjach czuł się obserwowany do bólu. Księża nie byli aż tak przyzwyczajeni do obcowania ze świeckimi na co dzień. Jedni odnajdywali się w tej rzeczywistości Przymierza jak ryby w wodzie, dla innych to było pierwsze tego typu doświadczenie.

 

Dla uczestników również było to cenne przeżycie – przyzwyczajaliśmy się do codziennej obecności księdza, która dla dzieci była czymś zupełnie nowym.

 

Jak radziła sobie pani z formalnościami, koniecznymi przy wyjeździe tak licznej grupy?

 

Mogę pani pokazać, jak wyglądały rozliczenia finansowe z obozów…

 

przykładowe rozliczenia z jednego z obozów TOPR przy parafii Najświętszego Zbawiciela

 

Wszystko wydaje się być udokumentowane bardzo skrupulatnie…

 

Ale rodzice nie chcieli tego potem oglądać. Wszystko przecież opierało się na zaufaniu. Dopóki nasze obozy, w latach osiemdziesiątych, były tajne, to te “umowy na kartce w kratkę” jakoś działały. Podobnie rodzice wypisywali zaświadczenia, że powierzają nam dzieci na tydzień obozu. Nikt nigdy tego nie skontrolował. W późniejszych latach część dokumentacji podpisywała parafia, na przykład zamówienia na bilety kolejowe. Dzięki jednej z matek udało się założyć w parafii koło PTTK „Ruczaj”, można więc było oficjalnie prowadzić stosowne procedury finansowe.

 

Formalnie wszystko zaczynało działać w uporządkowany sposób, ale skoro pojawiły się rachunki, to nie mogło już być mowy o kartkach w kratkę. Takie umowy z gospodarzami – ile wydano obiadów, ile zostało zjedzonych, pokwitowanie, ile kto dostał pieniędzy – już nie mogły dalej działać, odkąd Przymierze Rodzin stało się Stowarzyszeniem.

 

Przyszedł rok 1989 i w następnych latach pojawiły się pytania o to, jak mamy dalej funkcjonować – wciąż na wariackich papierach, czy jednak tę działalność usankcjonować? Tak powstało Stowarzyszenie, a wraz z nim biuro i wszelkie związane z nim wymagania. Gospodynie nie chciały odtąd z nami współpracować, bo żeby wystawić rachunek, musiałyby prowadzić własną działalność gospodarczą, co im się nie opłacało.

 

Do przygotowywania obiadów na obozach zaczęliśmy angażować lokalne stołówki szkolne, ale to jedzenie często dzieciom nie smakowało. Wskaźnikiem jakości obiadów była ilość chleba zamawianego przez grupy. Wszystko ma swoje wady i zalety.

 

A czy obozy Ośrodka przy “Zbawicielu” miały stały przebieg? Istniały elementy obowiązkowe dla każdego tego typu wyjazdu?

 

W przebiegu codziennego dnia obozu nie istniał sztywny grafik. Kadra spotykała się wieczorami i każdy deklarował plany swojej grupy na kolejny dzień. Zachowywaliśmy jedynie wspólną, pasującą wszystkim godzinę mszy świętej, która miała charakter polowy.

 

Stałym elementem każdego obozu były rajdy. Każda z grup odbywała przynajmniej jeden, dwudniowy rajd z nocowaniem po drodze. Dzięki łączeniu wtedy grup dziecięcych i młodzieżowych, w wyjściach tych brali udział także młodsi obozowicze, którzy nie mogliby wyjść sami na tak wymagającą wyprawę. Takie rozwiązanie wspierało także integrowanie się dzieci. Podczas rajdów zwykle zdobywano jakiś górski szczyt, ale najważniejsza była oczywiście przygoda i doświadczenie przekraczające siły młodych ludzi, połączone z późniejszą satysfakcją, gdy dali radę, docierali do schroniska, mogli wziąć pieczątki.

 

Każdy obóz kończyliśmy festiwalem teatralnym dla wszystkich grup, więc podczas obozu dzieci szykowały swoje spektakle. Program był dowolny – uczestnicy mogli grać, śpiewać, recytować… Oczywiście występy oceniało, złożone przeważnie z Wujów, jury, a na końcu przewidziane były nagrody dla zwycięzców. 

 

Złożone z Wujów… czyli z kogo?

 

Nasze obozy opierały się na trzech ojcach, tak zżytych z młodzieżą, że nazywali się Wujami. Byli to Andrzej, Tadeusz i Wojciech. Wuj Tadeusz, chociaż jeździł przeważnie z nami, nieraz prowadził obozy samodzielnie, co stanowiło nie lada wyzwanie. Bez Wujów nic by się nie kręciło, ich zaangażowanie było ogromne.

 

Obozy miały zatem pewne stałe elementy, rytuały…

 

Tak, panowała, na przykład, taka zasada, że starsi zawsze musieli zorganizować coś dla młodszych, na przykład nocny bieg. Oczywiście trzeba było zrobić wszystko, żeby wydarzenie było dobrze obstawione. Dzieci musiały na przykład przejść wzdłuż świeczek w ciemnym lesie, a młodzież miała zapewnić im bezpieczeństwo. Czasem jednak coś tym starszym wpadało do głowy i zaczynali wyć zza krzaka, dobrze więc było mieć w tej grupie kogoś odpowiedzialnego, kto wyperswadował, że to nie najlepszy pomysł.

 

Pani słowa wskazują na aktywną współpracę, zespołowość między grupami.

 

Ta zespołowość świetnie działała na przykład na obozach zimowych, które doskonale jednoczyły grupy. Na stoku, gdy jeździliśmy na nartach, dzieci dzieliły się w zależności od poziomu zaawansowania, więc wszyscy się integrowali, uczyli nawzajem. Niektórymi dziećmi trzeba było się wyjątkowo zaopiekować, ale, co ciekawe, młodzież sama to wiedziała.

 

Zdarzało się też, że ktoś coś przeskrobał… Wtedy siadaliśmy, rozmawialiśmy i padały na przykład propozycje, żeby młody człowiek zaprowadził porządek w wypranych skarpetkach, na co kadra już nie miała czasu, albo prosiło się kogoś takiego, żeby poczytał młodszym dzieciom, bo to była najgorsza fucha.

 

Dlaczego?

 

Bo kadra wieczorami leciała już na nos ze zmęczenia i gdyby miała jeszcze czytać o sierotce Marysi, to już by padła. Ten koniec dnia był zawsze wyjątkowo ciężki, więc gdy do dzieci przychodził taki skruszony ochotnik, żeby poczytać, to zajmowało mu to niedługo, a najmłodsi dzięki temu szybciej zasypiali.

 

W grupach zdarzało się też, że któreś dziecko bardzo tęskniło i dobrze by było, gdyby je ktoś potrzymał za rączkę. Kadra nie mogła tego robić, żeby nikogo nie wyróżniać. W takich sytuacjach trzeba było kogoś wysłać.

 

Często dzieci tęsknią za rodzicami na początku obozów, albo zdarza się, że pokłócą się między sobą, więc dobrze, jeśli znajdzie się ktoś, kto będzie to łagodził. Trzeba szukać tej współpracy między grupami.

 

Co sprawiało, że Ośrodek przy parafii Najświętszego Zbawiciela tak dobrze realizował ideę współpracy?

 

Myślę, że fakt, iż to było środowisko, które skupiało bardzo wiele osób dorosłych, a więc środowisko odpowiedzialne. Nigdy nie mieliśmy problemów organizacyjnych. Na przykład zawsze na obóz  jechała z nami lekarka, matka jednego z dzieci, poświęcając swój urlop.Trzeba było wziąć też podstawową aptekę, ktoś musiał to skompletować, kupić – wybrać leki, bandaże, opatrunki. To wszystko się samo robiło, ponieważ trzy inne matki dbały o wyposażenie naszej apteki.

 

Niesamowite było również zaangażowanie wspomnianych już Wujów. Byliśmy, na przykład, w Zawoi i zdarzało się, że jeden z nich wchodził po pięć czy sześć razy na Babią Górę.

 

Podczas jednego obozu?

 

Tak! Każda grupa chciała wejść na Babią, ja musiałam być w bazie, a kadra potrzebowała zawsze kogoś dorosłego, więc szli… Niby to tylko Babia, ale wystarczy mgła, czy deszcz i nieszczęście gotowe.

 

 

„Niesamowite było również zaangażowanie […] Wujów. Byliśmy, na przykład, w Zawoi i zdarzało się, że jeden z nich wchodził po pięć czy sześć razy na Babią Górę.”

 

 

Czy pamięta Pani jakieś nietypowe sytuacje z obozów?

 

Owszem, na przykład któregoś roku okazało się, że polski chór dziecięcy w Wilnie “Strumyk”6 bardzo tęskni za ojczyzną. Czy my musimy zaspokajać wszystkie tęsknoty? No ale jak mus, to mus! Skończyło się tak, że bardzo się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Nasze dzieci w porównaniu z wileńskimi były rozbisurmanione, bo nie wiedziały, na przykład, że jak dorosły do nich mówi, to mają wstać, a dzieci wileńskie były tego nauczone. Dziewczynki pamiętały, żeby mieć warkoczyki zakończone kokardami, rączki umyte, czyste podkolanówki – wszyscy umieli się ogółem zachować. Przywieźli ze sobą piękne stroje krakowskie, tańczyli cudownego krakowiaka, a nasi… boogie woogie. Mimo to bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Ze “Strumykiem” mam kontakt do dzisiaj. 

 

Czy na obozach pojawiało się więcej gości z zagranicy?

 

Tak, na przykład dzieci z Lidy na Białorusi, które jednak wymagały szczególnej pieczy.

 

Dlaczego?

Ponieważ były przyzwyczajone do obozów pionierskich, które zaczynały się od apelu, pieśni, śniadania, a później, aż do obiadu, nikt głowy nie zawracał i dzieci miały czas wolny – można było sobie grać, bawić się, byle było cicho i bez awantur. Na tych obozach młodzież nie była specjalnie eksploatowana, mogła sobie odpoczywać.

Tymczasem u nas okazywało się, że trzeba iść na wycieczkę…

 

– A po co?

– Wiesz… tu jest taki piękny las…

– Phi, pani by przyjechała do Lidy, to by pani dopiero zobaczyła las!

 

Albo inny mówił: “mnie mamusia kazała przytyć sześć kilo”. Faktycznie, to był taki chudzina, mamusia nie dostawała pensji, ale za to przyjechała z torbą pełną zmyślnych figurek i kieliszków do wina, pięknie rzeźbionych i barwionych. Pracowała w hucie szkła, gdzie pensję dostawało się w produktach, dlatego przywiozła tego całą walizkę.

 

Później cała Politechnika Warszawska była zaopatrzona obficie w kieliszki do wina na parę lat z góry. Składałam im propozycję ojca chrzestnego, mówiąc: “Słuchaj, mam sześć kieliszków do wina; kosztują stówę. Proszę, tu są kieliszki, a ja poproszę stówę”.

 

I kupowali?

 

A co?! Niechby spróbowali nie! (śmiech)

 

Innym razem na obóz pojechały z nami francuzki – to był już 1989 rok. Nasza parafia Najświętszego Zbawiciela miała kontakt z parafią św. Lamberta w Paryżu, okazało się więc, że na obozie dołączą do nas skautki. Powiedziano nam, że będą miały pełne wyposażenie: własne namioty, karimaty, sprzęt do gotowania i że będą od nas zupełnie niezależne.

 

Obóz się zaczął, siedzimy w Mochnaczce koło Krynicy, wszystko wspaniale się toczy, i raptem dostaję telefon z parafii, że francuzki, owszem, w Warszawie już są, ale niestety na granicy cały sprzęt im zabrano. Nie mają namiotów, karimat, sprzętów, są “gołe i wesołe”. Tymczasem ja w obozie też tych rzeczy nie mam!

 

Jak poradziła sobie Pani w tej sytuacji?

 

Zamówiłam furę siana, w parafii Zbawiciela poprosiłam, żeby pociągiem ktoś przysłał namiot dziesiątkę, który odebrałam na peronie w Krynicy. Panienki spały sobie zatem pod namiotem, na sianie i… były oszalałe ze szczęścia! Lasy są nieogrodzone, mogły chodzić, gdzie chciały, a nawet, jeśli zbłądziły, to, jak na harcerki przystało, brały kompas i zawsze mogły znaleźć drogę na azymut. Twierdziły, że czegoś tak upojnego jeszcze nie przeżyły, że dostały się do raju.

 

Dwie z nich, prowadzące ten obóz, były Libankami, a w ich kraju trwała wówczas wojna7, na której walczyli wszyscy panowie z ich rodzin. One same zostały wysłane do Paryża, żeby nie stała im się krzywda. Panienki te były pełne rozterek, ale Polska jest przecież doświadczona w takich bojach. Niejedno pokolenie przeżyło u nas w ten sposób, że mężczyźni byli na polu walki, a kobiety musiały sobie radzić i robić rzeczy, które filozofom się nie śniły. Te Libanki szukały jakiegoś wzorca, a u nas znajdowały przede wszystkim zrozumienie, którego nie miały w Paryżu. Tam spotykały się z postawą,  że powinny się cieszyć, skoro mają wszystko, czego im trzeba i nikt nie rozumiał, dlaczego przeżywają takie emocje i wolałyby rzucić to wszystko i wrócić do Libanu. Dla nas ten kontakt z nimi był niezwykle wartościowy. 

 

Wizyty zagranicznych grup na naszych wyjazdach zdarzały się na tyle często, że zaczęło mnie to przerastać organizacyjnie i dokooptowana do obozów została moja przyjaciółka z dawnych lat i jej córka, jako minister spraw zagranicznych. Program dla dzieci spoza naszego kraju musiał posiadać odrębny element zwiedzania ważnych miejsc Polski i uwzględniać specyfikę tych grup.

 

Strona z albumu, który Ośrodkowi przysłała w podziękowaniu grupa z Francji.

 

 

Czy obozy wpływały realnie na formację uczestników? Czego nauczyły ich wyjazdy z Terenowym Ośrodkiem?

 

Moim zdaniem każdy młody człowiek powinien mieć w życiu wspomnienie przygody, która go przerasta – za ciężki plecak, otarta noga, coś, czego nie potrafił zrobić, ale jak przycisnąć gaz do dechy, to nagle okazywało się, że podołał. Z tego, że dało się radę, płynie ogromna satysfakcja. 

 

Chleb sam się na górę nie wniesie, kanapki się same nie zrobią, słabszych trzeba puścić przodem – nagle okazuje się, że to wszystko wiemy.  Takie przygody wspomagają hart ducha, gdy człowiek konfrontuje się z realną sytuacją i nie ma asekuracji.

 

Niektórzy do dziś wspominają przygody z naszych obozów – ostatnio na Dniu Patrona dawne obozowiczki opowiadały mi, że wciąż pamiętają, jak szły wzdłuż świeczek po ciemnym lesie i miały powiedziane, że na końcu znajdą ognisko z pieczonymi kartoflami. Była wtedy może dziewiąta, dziesiąta wieczorem, ale w ich wspomnieniu panowała noc, bo przecież zdążyły już zasnąć i zostać obudzone. Noce latem są chłodne, dzieci myślą, że są same (chociaż na każdym kroku ktoś czuwa), tu gałązka chrupnie, tam listek się poruszy…

 

I potem ta ulga, że dotarły bezpiecznie, że  nic się nie stało. Takie doznania dla młodzieży między ósmym a dwunastym rokiem życia są wręcz niezbędne.

 

 

„Każdy młody człowiek powinien mieć w życiu wspomnienie przygody, która go przerasta – za ciężki plecak, otarta noga, coś, czego nie potrafił zrobić, ale jak przycisnąć gaz do dechy, to nagle okazywało się, że podołał.”

 

 

Zatem obozy to z jednej strony przygoda, a z drugiej – trud i przezwyciężanie siebie.

 

Tak, występowało wiele różnych trudności, które trzeba było przezwyciężać. Nie było wystarczająco dużo jedzenia, podczas obozów zimowych trzeba było samemu wnosić narty na górę…

Pamiętam, że kiedyś trzymaliśmy  te narty w “krowie”, czyli w oborze, w której stała krowa tak chuda, że było jej widać wszystkie żebra…

 

Instruktora narciarstwa nie było, więc starsi musieli uczyć jeździć młodszych. Trafiło się kiedyś tak, że ja uczyłam czternastoletniego chłopca, a Wuj Andrzej obok mnie miał szkolić zakonnicę, która chciała jeździć w habicie. Trochę mi chyba zazdrościł ucznia… (śmiech)

 

W takich warunkach człowiek się hartuje. Tymczasem dzisiaj pod parafię podjeżdża autokar, spanie na ziemi, na siennikach, nie wchodzi w grę. Wtedy spało się po dziesięć osób w pokoju. Jak napaliło się w piecu, to było ciepło, ale piec ma też to do siebie, że wieczorem jest przyjemnie, ale przez noc stygnie, więc nad ranem bywało już zimno.

 

Dziś takich trudności nie ma – każdy ma łóżko, szafkę nocną, żadna pani Hanka nie uczy jeżdżenia na nartach, jest instruktor. To jednak zmienia już nastawienie grupy – jak razem się uczymy i idzie nam to powoli jak krew z nosa, to bardziej się staramy, ale też coraz lepiej się bawimy. Instruktor, który patrzy, musztruje – owszem, nauczy, ale pytanie, czy my mamy być szkółką narciarską?

 

Czasy się zmieniły i dobrze, że tamte przygody należą do wspomnień. Istotną wartość obozów można realizować bowiem w każdych warunkach.

 

W pani słowach wyczuwam niezwykłe zaangażowanie. Słychać, że miała pani ogromne serce dla tych dzieci.

 

Mus to mus! Serce to niech sobie bije spokojnie i nie zawraca głowy.

 

Czegoś się podjęłam, w czymś ulokowałam swoje zaangażowanie. Sprawiało mi radość, że dzięki tym obozom dzieci będą mogły coś przeżyć i to w nich zostanie.

 

W czasie tej, przytoczonej wcześniej, rozmowy z panią Dzieduszycką wiedziałam, że przyjęcie jej propozycji znajduje się w kategorii “mus, konieczność”. Chyba każdy człowiek czuje w pewnym momencie swojego życia taki mus, konieczność zrobienia czegoś, czego wymaga sytuacja. Wówczas, w latach osiemdziesiątych, pozostawał problem, jak to pogodzić z dotychczasowymi obowiązkami. Cóż – do tego musu potrzebna jest jeszcze odrobina szaleństwa.

 

Obozy to jednak nie koniec działalności “Zbawiciela”. Czy podczas wakacji i ferii zimowych Ośrodek podejmował inne aktywności?

 

Niezależnie od naszych wyjazdów, w okresie wakacji i ferii zimowych przy parafii Najświętszego Zbawiciela prowadziliśmy „Lato” i “Zimę w mieście” dla wszystkich chętnych dzieci. Warto przywołać tu niezapomnianych państwa Ciechanowskich, którzy z niezwykłym zaangażowaniem i poświęceniem organizowali aktywności dla wszystkich dzieci z parafii, które nie jechały z nami na obóz, bądź nie należały do Przymierza Rodzin. Zajęcia odbywały się od rana do popołudnia. Państwo Ciechanowscy wspomagali się czasem kadrą, która nie mogła jechać na obóz, była dostępna w Warszawie i mogła wesprzeć to przedsięwzięcie.

 

Czy uczestnicy „Lata w mieście” dołączali później do szeregów Przymierza?

 

Bardzo różnie. W ciągu roku organizowaliśmy także wydarzenia, które miały na celu pokazanie parafianom, jak wygląda Przymierze, co robimy, jakie mamy możliwości.

 

 

„Chyba każdy człowiek czuje w pewnym momencie swojego życia taki mus, konieczność zrobienia czegoś, czego wymaga sytuacja. […] Do tego musu potrzebna jest jeszcze odrobina szaleństwa.”

 

 

Na jakich filarach opierało się Stowarzyszenie w początkach swojego istnienia?

 

Pierwszym ważnym filarem funkcjonowania była dla nas centrala, którą początkowo stanowiła jedynie pani Dzieduszycka, wkrótce jednak ośrodki rozrosły się i pani Iza zaczęła dobierać kolejne osoby do współpracy.

 

Dla prowadzących Ośrodki centrala była nieocenioną pomocą i wsparciem, a także gwarantem sprawnego funkcjonowania. Dzięki dobrze zorganizowanej łączności, mogliśmy płynnie wymieniać się informacjami, doradzać sobie nawzajem w kwestiach organizacyjnych, podczas obozów natomiast centrala zapewniała nam byt. Załatwiała nam wszystko – od namiotów, po łyżeczki do herbaty, zimą dostarczała sprzęt narciarski8. Najważniejsza jednak dla funkcjonowania obozu była żywność, która w czasach powstawania Ośrodków nie była tak dostępna, jak dzisiaj. Nie chodziło nawet o pieniądze, ale o fakt, że w sklepach brakowało towaru. Centrala dostawała żywność z darów, które spływały do parafii – i nie mam na myśli wyłącznie słodyczy, czy innych produktów, zupełnie niedostępnych w Polsce, ale też artykuły podstawowe, takie jak na przykład konserwy. Zaopatrzenia na taką skalę żaden odpowiedzialny nie byłby w stanie zapewnić w pojedynkę, centrala grała więc bardzo ważną rolę.

 

Drugim istotnym filarem stał się zespół zgromadzony wokół pani Inki Słomińskiej, który zastanawiał się, jak  ma wyglądać nasza działalność. My, odpowiedzialni za ośrodki, zaangażowani byliśmy raczej w kwestie praktyczne, a istotne było ustalenie pewnego charyzmatu grup. Czy mamy działać jak KIK, Sodalicja Mariańska, Oaza? Trzeba było na coś się zdecydować. W zespole tym powstało wiele poważnych koncepcji, których część została nawet zweryfikowana w praktyce podczas trzydniowego, wspólnego wyjazdu centrali, odpowiedzialnych i kadry. Ważne było, że zespół nieustannie poszukiwał nowych rozwiązań i podejmował rozważania formalno-praktyczne, dotyczące relacji między odpowiedzialnymi, czyli strukturą świecką, a parafią z proboszczem na czele.

 

Z działalności tej grupy osób wynika logicznie konieczność dbania o  formację duchową i poszukiwanie wzorca – patrona. W pewnym momencie w naszych rozmowach pojawiła się postać Edmunda Bojanowskiego9, z którym panią Izę łączyło pokrewieństwo. W środowisku wielkopolan, do którego należała pani Dzieduszycka, otoczony był on wielką czcią – umarł w opinii świętości. Zaczęło się mówić, że Edmund Bojanowski mógłby być dobrym patronem dla Przymierza. Pani Iza zrobiła wiele, aby przybliżyć tę postać naszemu środowisku.

 

Co na przykład?

 

Zapraszała nas na spotkania z siostrami Służebniczkami, zorganizowała też pielgrzymkę śladami przyszłego błogosławionego.

 

Przełomowym momentem było dla nas pojawienie się “Dzienników” Edmunda Bojanowskiego, już w trakcie jego procesu beatyfikacyjnego. Pani Iza wyrażała się o nich bardzo ciepło, mówiąc, że pomogły jej one przejść przez trudny okres w życiu. To, co w nich znalazła, stało się dla niej wsparciem i podporą. Tym osobistym świadectwem zachęciła wiele osób do lektury “Dzienników”.  Kolejni członkowie Przymierza zaczęli mówić o ważnej roli, jaką odegrała w ich życiu ta lektura… W sposób naturalny Edmund Bojanowski stał się przewodnikiem na naszej przymierzowej drodze, a w konsekwencji został wybrany na naszego patrona.

 

Myśląc o charyzmacie Przymierza nie można zapomnieć o nieopisanej roli, jaką odegrał w Stowarzyszeniu Adam Pietrzak10. Całe życie poświęcił misji pokazania naszemu środowisku, jak ważna jest formacja duchowa. Sam, nie będąc najmłodszym, ukończył studia teologiczne, aby móc zajmować się tym profesjonalnie. Nie ustawał w wysiłkach – jeździł z prelekcjami, dyskusjami, spotykał się z ludźmi. Był w nieustannym ruchu do samego końca życia. Służył wszystkim ośrodkom warszawskim, regularnie jeździł do Rawy Mazowieckiej, czy Garwolina. Proszony o pomoc, nikomu nie odmawiał, a proszony był często. Ponadto organizował pielgrzymki czy rekolekcje dla całego środowiska. Bardzo dbał o formację wychowawców.

 

W ten sposób dochodzimy do trzeciego filaru działalności Ośrodków…

 

Czyli do kadry. Trzeba przyznać, że niezależnie od tego, jak długo myślimy nad charyzmatem Stowarzyszenia, to ostatecznie wszelkie idee przechodzą przez ręce kadry – nie ma innej drogi. To oni odpowiadają za to, jak wygląda praca TOPR w Przymierzu Rodzin. Należy pamiętać, że są to bardzo młodzi ludzie, którzy dla dzieci nie mają być bohaterami, czy idolami, lecz swoją postawą pokazywać, jak starają się żyć.

 

Wychowuje się nie tym, co się robi, ale tym, kim się jest. Dobrze widać to na obozach, bo będąc razem dwadzieścia cztery godziny na dobę, trudno o udawanie czy fałsz. Jeżeli kadra potrafi za sobą pociągnąć grupę, to jest dla młodych ludzi silny bodziec i ważny przykład. Gdy trzynastolatek widzi, że jego siedemnastoletni kolega klęka w kościele, to daje mu to do myślenia bardziej, niż nakazy rodziców, którzy chcą, żeby chodził na mszę świętą. Przymierze stoi zatem kadrą, ale kadra potrzebuje realnej pomocy, ponieważ oprócz charyzmy powinna ona posiadać duże umiejętności – od pierwszej pomocy, po pełen zestaw gier i zabaw.

 

Z inspiracji Michała Gintera powstał zespół zapaleńców, który  opracował metody szkolenia w dwóch fazach – pomocników wychowawców i wychowawców. Były to dwa całoroczne programy zakończone obozami wakacyjnymi. Zespół na przestrzeni lat dorobił się niezwykle profesjonalnych metod kształtowania kadry. Celowo nie mówię – kształcenia, bo nie chodziło o przekazanie wyłącznie umiejętności, ale przede wszystkim o formację duchową. Wypracowanie tego niesłychanie profesjonalnego systemu kształtowania kadry było bardzo dużą pomocą dla Ośrodków.

 

 

„Gdy trzynastolatek widzi, że jego siedemnastoletni kolega klęka w kościele, to daje mu to do myślenia bardziej, niż nakazy rodziców, którzy chcą, żeby chodził na mszę świętą.”

 

 

Nasze Stowarzyszenie ma już czterdzieści lat… Jaki jest, Pani zdaniem, sekret prężnego rozwoju Przymierza Rodzin?

 

Przymierze Rodzin ma niesamowitą intuicję i wiecznie wystawione czułki, którymi reaguje na potrzeby świata. Collegium Verum11, na przykład, zajmuje się psychologią, pomocą i poradnictwem. To jest dzisiaj realna potrzeba.

 

A Kluby Integracji Rodzinno-Sąsiedzkiej? Cudowna instytucja! Przecież do wychowania dziecka potrzebna jest cała wieś. Ludzie dziś wyprowadzili się do dużych miast, babcie mieszkają daleko, nie są łatwo dostępne, poza tym współczesne babcie często są młode, pracujące. Tymczasem bez wsparcia się nie obejdzie. Młode matki pełne są lęku, albo nie chcą korzystać z doświadczenia poprzednich pokoleń. Kluby są zatem bardzo potrzebne, żeby wzajemnie się wesprzeć.

 

 

„Przymierze Rodzin ma niesamowitą intuicję i wiecznie wystawione czułki, którymi reaguje na potrzeby świata.”

 

 

I samoistnie tworzą te “wioski”, niezbędne do wychowania dzieci.

 

Tak – jeśli jedno dziecko w grupie ma pół roku, a drugie dopiero się urodziło, to ta świeżo upieczona matka ma wszystkie informacje na świeżo, od koleżanki. Maluchy mają przecież różnie obyczaje – a to się ulewa, a to brzuszek boli, a to płacze…

 

Co powiedziałaby Pani współczesnym rodzicom, którzy starają się jak najlepiej wychować swoje pociechy?

 

Cóż, czasy bardzo się zmieniły. Ludzie są dzisiaj bardzo mocno nastawieni na wychowywanie dzieci – dużo czytają, mają dostęp do ogromnej ilości artykułów prasowych i… niewiele to daje. Nie wiem, dlaczego tak jest. Odbywa się, na przykład, czyjaś osiemnastka, albo nawet przyjęcie nieco młodszych dzieci, a rodzice wychodzą z domu. Dlaczego? Kiedy potem przychodzą goście do rodziców, to dzieci mają siedzieć cicho w pokoju, albo jeszcze dostają polecenie, żeby posprzątać, “bo przychodzą do mnie goście”. Nieprawda! Goście przychodzą do nas – to jest nasz dom, dlatego dziecko ma pomóc, przywitać się, nakryć do stołu. Gdy do niego ktoś przyjdzie, to tak samo rodzic ma skakać wokół gości dziecka. To zawsze są nasi goście, nasz dom. 

 

Dziecko dostaje dwóję i zaraz potem – szlaban na telewizję, na telefon. A przecież jego problem powinien być naszym wspólnym zmartwieniem! Rodzic przychodzi zmęczony z pracy i też może oczekiwać, że wszyscy domownicy będą się z nim martwić. Problem rodzica jest ważny, ale kiedy dziecku koleżanka nadepnie na sukienkę i nie przeprosi, powinna to być dla rodziny tak samo ważna sprawa. Powinniśmy dziecka słuchać, chcieć wiedzieć o jego zmartwieniach. Rodzice nie zawsze poważnie traktują takie sprawy, a później martwią się, że nie mają z dziećmi kontaktu. Relację buduje się z dnia na dzień, codziennie. Nie można odpuścić, robić sobie od relacji niedziel, czy świąt. 

 

Uważam, że dziecko to jest normalny człowiek – nie “mój” człowiek. Mówi się o władzy rodzicielskiej i nie znoszę tego określenia. Co to właściwie znaczy? Dziecko jest autonomiczną jednostką, darem, który otrzymaliśmy, żeby zapewnić mu warunki do rozwoju… Ma  swoje argumenty, jest człowiekiem, nawet jeśli tylko dwuletnim. Musi na przykład wiedzieć, że nie będziemy mieli siły go nieść, gdy się zmęczy, więc musimy wspólnie to uwzględnić, wymienić między sobą argumenty, wychodząc na spacer, czy wybierając plac zabaw. Tylko, że na to trzeba mieć czas i cierpliwość.

 

Dziś widzimy często brak kontaktu między rodzicami i dziećmi, a w konsekwencji ogromną plagę samotności i niezrozumienia wśród młodzieży, która jest niezwykle wrażliwa na opinie znalezione w internecie.

 

Zwłaszcza, że opinii tych jest bardzo dużo.

 

A młodzież nie dzieli się tym światem z rodzicami, bo myślą, że nie zostaną zrozumiani. Powstaje zatem przepaść między pokoleniami i ciężko nawet obwiniać o to wyłącznie rodziców, którzy są odsuwani przez swoje dzieci.

 

Widać też coraz więcej mocno pomalowanych dziewczynek, a przecież makijaż powinien służyć temu, aby co nieco ukryć, schować, gdy jesteśmy już dobrze po dwudziestce, a nie gdy mamy czternaście lat.

Usłyszałam ostatnio od jednej dziewczynki, że jeśli się nie pomaluje, to będzie jedyna w klasie, będzie odstawać.

 

Muszę jednak przyznać, że ostatnio popatrzyłam na dzieci w naszej Szkole na Ursynowie12 i… wyglądają normalnie, czyli okazuje się, że to jest możliwe.

 

„Uważam, że dziecko to jest normalny człowiek – nie “mój” człowiek. […] Dziecko jest autonomiczną jednostką, darem, który otrzymaliśmy, żeby zapewnić mu warunki do rozwoju…”

 

Pozytywne środowisko Przymierza Rodzin ma realny wpływ.

 

Tak, a mnie cieszy, że to środowisko przez tyle lat trzyma się razem. Czasy rozkwitu TOPR przy parafii Najświętszego Zbawiciela to był cudowny okres. Trafiliśmy na ludzi, którym się chciało, którzy tej formuły potrzebowali, na prałata Piaseckiego, który umiał nadać naszej działalności kierunek…

 

Mieliśmy też jednak dużo szczęścia. Nie każde Stowarzyszenie może przecież poszczycić się jubileuszem czterdziestolecia.

 

 

 

 

 

 

  1. Izabela Dzieduszycka (1928-2020) – założycielka i wieloletnia przewodnicząca Przymierza Rodzin.
    ↩︎
  2. ks. prałat Bronisław Piasecki (1940-2020) – kapelan kard. Stefana Wyszyńskiego w latach 1974–1981. W latach 1983–2010 proboszcz parafii Najświętszego Zbawiciela w Warszawie.
    ↩︎
  3. Klub Inteligencji Katolickiej ↩︎
  4. Stan wojenny w Polsce zaczął się 13 grudnia 1981 roku, zniesiony zaś został 22 lipca 1983 roku. ↩︎
  5. Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom – znany również pod nazwą “Komitet na Piwnej”. Działał w latach 1981-1983 przy warszawskim Kościele św. Marcina.
    ↩︎
  6. “Strumyk” – dziecięcy zespół polski, który od lat 80. działa w Połukniu na Litwie. ↩︎
  7. wojna domowa stoczona w latach 1975–1990 w Libanie. ↩︎
  8. por. https://przymierze.org.pl/rozmowa-z-panem-piotrem-wojciechowskim/ ↩︎
  9. Edmund Bojanowski – (1817-1871). Błogosławiony Kościoła Katolickiego, założyciel Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Marii Panny. ↩︎
  10. Adam Pietrzak – (1935-2021). Założyciel Przymierza Rodzin. ↩︎
  11. Collegium Verum – niepubliczna uczelnia Stowarzyszenia Przymierze Rodzin, działająca od 2001 roku. ↩︎
  12. Szkoła Podstawowa nr 112 Przymierza Rodzin im. Jana Pawła II i Liceum Ogólnokształcące Przymierza Rodzin im. św. Jana Pawła II. ↩︎